Kropla jodu w pigułce…
Urlop urlop i po urlopie. Odpoczywa sobie człowiek beztroski, relaksuje się, odmóżdża… no może nie do końca wypoczywa, bo w końcu nie po to ma się urlop, żeby go przeleżeć i noce przesypiać ;) ale generalnie jest błogo. Aż nadchodzi dzień powrotu, otwiera ten beztroski człowiek drzwi swojego domu, a spiętrzone pod nieobecność sprawy wysypują się nań tak obficie, że nawet ręką nie machnie.
Potem macha tymi rękami bez ustanku, aż wreszcie widzi wierzchołek spraw i wydaje mu się, że kiedyś sobie poradzi i podopina wszystko… może.
Ale co tam :) Urlop był piękny, a było to tak…
Środowym rankiem ruszyliśmy do Poznania. Wcześniej, żeby odwiedzić po drodze moje ukochane BabyOno. Trasa fajna, autostradą dojechaliśmy raz dwa, ale sam Poznań w remontach, gps oszalał, a my razem z nim. 18km jechaliśmy w korku dwie godziny!! Nie było mowy o zwiedzaniu, wpadliśmy do hotelu, szybko wszyscy zrobili się na bóstwa i na ślub, kolejne korki. o zgrozo! Spóźnimy się! Ceremonia już trwała jak wpadliśmy do środka.
Dech zaparło mi od wejścia. To jeden z najpiękniejszych ślubów na jakim byłam! Pan młody (motocyklista) w pełnym stroju z wyścigów, wszyscy goście motocyklowi na swoich żelaznych rumakach i zamiast garniturów- skórzane kombinezony a pod pachą kaski. :)
Jako absolutna fanka motocykli stałam urzeczona. Panna młoda, zwiewna jak mgiełka, piękna i powabna. Wspaniała para!
Po wyjściu z kościoła, motocykliści połączyli kaski nad głowami młodych, a z góry posypały się monety…a za chwilę grad!
Ulewa godna trasy toruńskiej zjawiła się znikąd. Wszyscy uciekli do kościoła, gdzie młodzi do końca burzy przyjmowali życzenia. Po burzy ociepliło się i już całą noc było pięknie :)
Pięknie i wesoło, bo weselisko było na 102! :) Aż nie umieszczę zdjęć, bo nie wypada ;)
Dawno się tak dobrze nie bawiłam i nie wyszalałam. Misia rządziła parkietem do 22 i uwodziła kolejne serca zarówno damskie jak i męskie.
Po północy na scenie pojawił się zespół Lombard i wszystkim opadły szczęki. Młodych zatkało, bo to prezent od przyjaciela dla Młodego.
“zazwyczaj tego nie robimy, a właściwie nigdy nie robiliśmy, ale dla Seby wszystko…” i zaczął się godzinny koncert a koszule, guziki i krawaty latały pod sufitem ;) Panie zresztą też ;) Z parkietu zeszliśmy po 4tej, wyhulani, wymęczeni, pijani zabawą i objedzeni jak mopsy ;)
Poprawiny nas ominęły, spieszyliśmy nad morze. szybkie śniadanie i wio…
Droga była niełatwa, grad wielkości jaj, spadł niespodzianie z takim impetem, że musieliśmy skryć samochód pod dachem, żeby zachować szyby. Wycieraczki mimo najszybszych obrotów nie dawały zupełnie nic. Podróż wydłużyła nam się o kilka godzin, a nawet wysiąść na stacji się nie dało, żeby nie zmoczyć się aż do majtek. Nigdy, nawet teraz w Warszawie, nie widziałam takiej ulewy. Na dodatek ciągnęła się 200km i nie widać było końca.
Piękny urlop nam się szykuje.
I nagle dzwoni telefon. Mama pyta gdzie jesteśmy, bo rozpalają grilla i nie wiedzą czy nas liczyć :)
AAaaaa! więc tam nie pada! :) nutka optymizmu dodała nam skrzydeł. Lecimy dalej.
Deszcz zaczął ustawać, a nam się zbliżała potrzeba postoju ;) Zamek Drahim. Idealnie. Jest Boże Ciało, więc teren jest pusty, ale zazwyczaj odbywają się tu średniowieczne jarmarki i jest pełno ludzi.
Teraz jesteśmy sami i przeciągami się jak koty po tej długiej jeździe. Krótka sesja zdjęciowa i lecimy dalej, jeszcze kawał drogi.
Do Pensjonatu Anula w Rogowie dojeżdżamy w nocy, wokoło panuje cisza, to początek sezonu, więc wczasowiczów jest mało. Witamy się i oswajamy Misię, która nie zmrużyła oka i lada chwila padnie. Małe spać, a rodzice zaczynają urlop ;D
Jesteśmy piekielnie głodni, ale po tylu godzinach siedzenia pod kątem prostym, nie możemy nić przełknąć, przegadujemy sporą część nocy i padamy jak muchy. Miśka nie będzie wyrozumiała rano, choć trochę musimy się przespać.
Kolejny dzień zapowiada się pięknie, słońce świeci, ale wieje wiatr. Tam zawsze wieje, więc ubrani jesteśmy ciepło i idziemy przywitać się z morzem. Butelkę termiczną z ciepłym piciem pakujemy do wiaderka i zakładamy Misi na kierownicę roweru. Jedziemy w las i z niego wyjdziemy na wydmy. Nie możemy iść normalną ścieżką, bo choć ludzi jest mało, to nawet tę małą ilość nasz pies doprowadzi do zawału i musimy maszerować opłotkami, a on się wybiega.
Kiedy zbliżamy się do wydm czujemy zapach morskiej bryzy, wdychamy, a ja nie mogę się doczekać aż cyknę foto pierwszego wrażenia Misi na widok morza. Widziała je ostatnio mając rok.
Mina wyraża zachwyt i podziw, fale są duże i w oczach Miśki wyraźnie widać fascynację.
Chociaż wszyscy jesteśmy szczęśliwi, to zaczynam się zastanawiać czy nawet kumulacji naszej trójcy, radością nie przebija pies ;)
Wydma podmyta przez przypływ zupełnie do pionu, a ten rzuca się w piasek kilka metrów w dół, żeby znaleźć się już na plaży.
Gorzej że był na smyczy, którą obwiązany w pół był Pan Tata ;)
Ale refleks ma godny cyrulika cyrkowego i odpiął się z uprzęży i nie runął w dół, za to wyciągał psa, który za nic nie umiał wrócić po pionowej ścianie z piasku, a nie zorientował się skacząc, że nie ma tam wyjścia do morza. Bambi nosi szelki, więc wciąganie było proste i bezbolesne.
Podobno szelki są dla małych psów. To mit. Po pierwsze szelki służą mu podczas podróży do zapięcia pasami, dzięki temu nie lata po samochodzie na zakrętach, a w razie wypadku nie wyleci przez szybę, ani się nie udusi (jak obrożą czy NIE DAJ BOŻE kolczatką).
Dzień mija leniwie. Czujemy się na urlopie :D
Sobota to kolejne weselisko, tym razem jest już zimno, ale wzięłam ubrania na każdą pogodę :) Misia dostała sukienkę od babci, więc się w nią stroi i lecimy na ślub.
Ksiądz robi pauzy między wyrazami (nie zdaniami!) w sam raz na kawę, więc choć kazanie piękne, to nas usypia. Zaczynam nieprzyzwoicie ziewać. Miśka znosi to dzielnie przez pół godziny, po czym staje na dywanie w nawie głównej i krzyczy donośnie:
TONIEEEC!
;) Zapadam się pod ziemię i udaję, że jestem nianią. Ale działa i po trzecim “tońcu”, ksiądz przyspiesza.
Mama Panny Młodej daje dwie tuby z płatkami, które należy wystrzelić przed kościołem zamiast ryżu nad młodymi.
Jedna przypada mi, a ja za nic nie mogę jej odkręcić. Kiedy wreszcie mi się udaje, nie widzę gdzie celuję i strzelam płatkami róż prosto w Pana Młodego.
Przeżył ;)
Jedziemy na uroczysty obiad do Dworku nad Regą w Nowielicach.
Kto bywa w zachodniopomorskim niech koniecznie tam zajrzy.
W holu głównym przy recepcji stoją dwa stare fotele, na jednym leży, nie zwracający na ludzi uwagi, kot. Pewnie przyzwyczajony do gości, więc Miśka rusza na niego z wielką miłością i potrzebą miziania. Nachyla się niebezpiecznie blisko, a kot zamiera. Znam ten bezruch, mam dwa koty, więc dopadam do fotela i wkładam rękę między kota, a dziecko.
Obrywam ja, ale Misia płacze i “rzuca koty” przynajmniej na dziś. Jak mógł! Biedna nie może pojąć, że nie chciał jej miłości ;)
Dworek jest cudny, biały, jakby bielony wapnem, z elementami drewna i soli. W podziemiach jest basen, sauna i grota solna! :) Ogromny zielony teren podzielony jest przy pomocy roślinności na miejsca to leniuchowania i aktywnego spędzenia czasu, jest nawet mini golf, za za górką jest jezioro. Do morza trzeba by podjechać samochodem, ale powietrze aż pachnie jodem. Pięknie.
Uroczysty obiad trwa do północy, bo goście świetnie się bawią. Misia króluje na parkiecie i twardo trzyma fason do końca.
Pod koniec każda para dostaje papierowy lampion. Myślimy życzenie i puszczamy go w niebo. Nie wszyscy wiedzą co i jak i parę lampionów puszczonych jest prosto w drzewo, a inne spalają się w rękach przed puszczeniem. Na szczęście jest ich dużo i każdy w końcu puszcza swoje marzenia daleko w czarne niebo. Piękny widok. Misia klaszcze w ręce i śledzi wzrokiem nasz.
Toniec ;) wracamy do domu. Zostały nam dwa dni urlopu, a my nie zamoczyliśmy w morzu nawet psa. Kolejnego dnia to nadrabiamy i Bamber wyrabia nam roczną normę kąpieli morskich w pół godziny :)
To pierwszy pies jakiego znam, który tak kocha morze. Żadna inna woda go tak nie cieszy.
Idziemy lasem do Mrzeżyna, jest nas już pięcioro, bo dołącza przyjaciółka z narzeczonym.
Misia śmiga na rowerze, ale w połowie lasu chce na ręce na których natychmiast zasypia.
Dochodzimy do naszej ulubionej knajpki i łączymy krzesła tworząc posłanie dla bąbla.
Nareszcie czujemy urlop, zapach smażonych ryb, kulki w automatach dla dzieci,
grające samochodybujaki i wrzawa wczasowiczów, których tu jest zawsze trochę więcej.
Miałam dokładnie tyle lat co Misia teraz kiedy po raz pierwszy zobaczyłam morze.
Co więcej, byłam na wczasach z rodziną właśnie tu, w Mrzeżynie i po tej plaży stąpały moje małe stopy.
“Pięknie tu, ale już nie chcę” powiedziałam do taty.
To zdanie idzie za mną całe życie ;) Teraz do obłędu kocham morze i zapach nadmorskiego powietrza.
Nie umiałabym wytrzymać bez choćby kilkudniowego wyjazdu nad morze raz w roku.
Dobrze sobie wyszukałam Pana Tatę, który właśnie z tych okolic pochodzi.
A Teściowa, prowadzi najpiękniejszy pensjonat w jakim miałam okazję być, a który szczerze Wam polecam. Bo domek jest cudny – pruski, a do morza jest zaledwie 100 metrów przez nieduży las. Nocą do snu kołysze nas szum fal. Uwielbiam.
W pensjonacie mieszkają już wczasowicze. Jest tam sympatyczna rodzina z pięcioletnią Misią (jeśli to czytacie odezwijcie się proszę do mnie).
Misie dwie, tworzyły zespół nie do złamania, były jak siostry.
Małe patrzyło z zachwytem na duże, a duże uczyło wszystkiego to małe.
Razem rysowały kredą po chodniku, razem bawiły się kucykami Pony, razem rysowały i puszczały bańki. Razem cierpiały pokąsane przez komary i razem smarowały opuchnięte nóżki i buzie.
Starsza Misia mogłaby dostać medal starszej siostry, którą co prawda nie była, ale doskonale się w tej roli odnajdowała.
Urlop urlop i po urlopie. Ogołociwszy lodówkę rodziców, spakowaliśmy się do domu. Tym razem bez przystanków i oby nie lało.
Westchnieniem pożegnaliśmy wydmy obiecując, że w tym roku wrócimy tu jeszcze na pewno…
TONIEC
:D
-
http://wpodrozyprzezzycie.wordpress.com/ Danusia
-
Renata
-
http://www.matkabloguje.blogspot.com/ Mamatestuje
-
Iwona
-
nina
-
http://blogowamamma.blogspot.com Ola